Czy odnalazłeś swoje wyspy szczęśliwe? Zajrzyj może tutaj...

Artykuły Piotra Stanisława Króla

SPIS TREŚCI:
Tańczmy w rytm muzyki naszych dusz i serc
Quo vadis homo geneticus?
Przepraszam was za ten dodatkowy chromosom
Towarzysze ewolucyjni łączcie się!

*   *   *


Data publikacji w RF: 15 maja 2019 r.

Piotr Stanisław Król - (geno)TYP
Tańczmy w rytm muzyki naszych dusz i serc
(Artykuł opublikowany wcześniej w miesięczniku SZEŚCIOPUNKT w kwietniu, 2018 r.)

        Czy zanim pojawimy się na tym świecie z łona matki, to geny tańczą? To pytanie trochę żartobliwe, ale w smutku też zanurzone. Zespół Downa, Ushera i mnóstwo innych chorób genetycznych są swojego rodzaju loterią, pakiet „kulek-genów” , w tym np. jedna uszkodzona, „tańcują” przy poczęciu i… bum! Trafienie dobrym lub „powikłanym”. Zdarza się też ucieczka lub wskok na pole tańca np. dodatkowego, niezaproszonego chromosomu, „otulanki genów”, i sprawia w tym m.in. Zespół Downa. Taki to już los. Mama i tata chcą zdrowe dzieci, a gdy pojawią się one chore (bardzo to przykre), to czy będą na szlaku swego życia tańczyć? To jest możliwe i polecane, nawet przez wybitnych naukowców, wszystkim. A ci, którzy już na nogach stanąć nie mogą…?
        Jedna z poetek, nie mogąc z powodu swojego cierpienia i przykucia do łoża boleści od długiego czasu, pewnej nocy postanowiła podjąć duchowy... „Taniec wśród gwiazd”, cyt.: Nocą gra muzyka gdzieś koło mnie / Czy we mnie, / Skoczna, wesoła / W księżycowej poświacie / Urzeczona tańczę / Ziemia z niebem złotą broszą księżyca spięta / Tańczy razem ze mną [...] Chwyta moje dłonie / I roześmiany porywa do tańca / Rozbawieni tańczymy walczyka / Tańczymy po niebie wśród gwiazd / Zakochany we mnie księżyc / A w księżycu ja [Wiesława Żelazik, z tomiku poezji pt. „Myśli ulotne”].
        Tytuł książki autorki „Myśli ulotne” można dopiąć właśnie do szczególnego rytmu tańca w naszym życiu: depresje, smutki, przygnębienia odfruwają, gdy w muzycznej atmosferze ruszamy do rock and roll’a, disco, walca, tanga, czy też innego, który lubimy. Już od dłuższego czasu naukowcy udowodnili, jak pozytywny wpływ ma to na dobrą psychikę i pracę mózgu. To nie tylko rozluźnienie i usprawnienie naszego ciała, ale – co bardzo ważne – dobre samopoczucie i gimnastyka szarych komórek, które czasem są niemal spięte w kajdanach kłopotów, problemów, z którymi musimy się często zmagać.
        Jakiś czas temu zbadano starszych ludzi, po 65. roku życia i stwierdzono, że taniec... odmładza i hamuje w dużym stopniu proces starzenia się. A więc babciu, dziadku – zapraszamy do tanecznych, dalszych ścieżek waszego życia.
        Tańcowanie ma duży, korzystny wpływ na zdrowie psychiczne. Podczas tańca uwalniają się tłumione uczucia i wydzielają hormony szczęścia, dlatego osoby, które lubią tańczyć, są mniej zagrożone, jak już wcześniej to zaznaczyłem, depresją. Psychologowie stworzyli terapię tańcem zwaną choreoterapią, doceniając korzystny wpływ tańca na zdrowie psychiczne.
        A co z naszym ciałem? Masz go za dużo? Nadwaga, brzuch jak bębenek, tłuszczu zbyt wiele? Taniec zrzuca zbędne kilogramy, ponieważ podczas jednego, godzinnego balowania można pozbyć się do kilkuset kalorii. On jak artysta - rzeźbi naszą sylwetkę, która staje się bardziej smukła i zgrabna. Jak podaje jeden z fachowych poradników: „Modeluje uda, brzuch, nogi, wzmacnia mięśnie, szczególnie brzucha, kręgosłupa i miednicy, poprawia postawę. Taniec pomaga w osiągnięciu lepszej kondycji i uzyskaniu kontroli nad własnym ciałem. Już po kilku godzinach treningów ciało zacznie nas słuchać. Stanie się bardziej elastyczne” (źródło: biomedical.pl).
        A nasze serce? W trybie zbyt długiego siedzenia na kanapie, fotelu, krześle, można to powiedzieć – zastyga. Krążenie krwi powolne, dotlenienie organizmu, w tym naszego mózgu, zmniejsza się. A on często zaczyna znów pokrywać się chmurą myśli zasmucających nasze serca. A więc zatańczmy i zdmuchnijmy tę chmurkę, a serce, jak perkusja, ruszy w rytm hormonów szczęścia.
        A co z naszą pamięcią, która też jest czasem ulotna? Niedawno w naszym kościele parafialnym p.w. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej na warszawskim Mokotowie, odbywały się chrzciny dwóch małych chłopczyków: Jakuba i Leona. Proboszcz, jak zawsze, wspaniale prowadził tę uroczystą mszę i w pewnym momencie powiedział do rodziców i ich gości: - Kiedy wrócicie do swoich domów zjedzcie sobie dobry obiad i... tańczcie!. Oklaski, radosne uśmiechy wszystkich w kościele i taneczne poruszenie naszych serc i dusz. Ksiądz zaprosił je już w tym momencie do wesołego, dziękczynnego Panu Bogu, tańca. A co bardziej utrwala w naszej pamięci takie zdarzenia, wypowiedzi, jak nie to właśnie? Wcześniej proboszcz mówił, aby tego dnia nigdy nie zapominać, więc zapewne dlatego ta mądra jego porada – tańczcie! Kubusiu i Leosiu, jesteście w moich szarych komórkach przyklejeni tanecznym klimatem tej uroczystości waszego chrztu; a ile innych konkretnych imion odfrunęło z pamięci? Jakie mieliście imiona dzieciaczki ochrzczone dwa tygodnie temu... Karol, Kamil, Basia czy Kasia...... nie pamiętam. Mówię to z humorem i z szacunkiem dla wszystkich dzieci, ale empirycznie sprawdziłem na sobie, jak taneczny rytm w naszych sercach i duszach rozbudza nasze szare komórki, myślenie, pamięć. W starożytnej Grecji, Platon w filozoficznych rozważaniach bardzo wysoko oceniał taneczny rytm w naszym życiu. Mądrość, wiedzę łączył z tańcem – miał rację.
        Od kilkudziesięciu lat tańczymy z moją Elunią, małżonką (ślub 1 lipca 1978 roku w warszawskim kościele franciszkanów na Nowym Mieście), świetną tancerką. Kochamy szczególnie skoczne, rock and rollowe wirowanie, ale te spokojne, z przytuleniem i pocałunkami są nie tylko odpoczynkiem, ale przede wszystkim otuleniem muzycznym rytmem naszych dusz i serc. Kiedyś sięgnąłem po pióro i napisałem ten wiersz, z którym czasami nucąc go, ruszamy w taneczny rytm naszego życia:

Tańcz ze mną tańcz
      mojej kochanej Eli

tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
strząśnij z siebie troski smutek chandrę
rozrzuć swoje jasne świetliste włosy
obejmij mnie i pocałuj tego teraz pragnę

tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
wzniesiemy się ponad cały ten zgiełk
wirujmy szaleńczo bez opamiętania
wsłuchani w muzykę naszych dusz i serc

tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
walc tango rock and roll step jazz
dla mnie nieważne co tańczę a z kim
może być nawet hip-hop a co tam – też...

tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
zwiewnie ponętnie czule wręcz szałowo
po czym usiądź na biurku ja przy nim usiądę
i z energią rzucę się na umykające słowo

ustrzelę i przyszpilę do kartki papieru wiersz
z prozą na kolejne strony nowej książki wkroczę
ty nalejesz do kieliszków nasze ulubione wino
i cicho szepniesz: zatańcz znów ze mną... proszę

        Kończąc ten artykuł-poradnik dla zdrowia, tak jak zacząłem, w poetyckim klimacie, przypominam cenne tańce naszych wielkich literatów: polonez z „Panem Tadeuszem” Adama Mickiewicza, bal na „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego, „Tango” Sławomira Mrożka, „Niech żyje bal” Agnieszki Osieckiej – znakomity utwór, który wzbogacił muzyką Seweryn Krajewski i jest przebojem od wielu lat, śpiewanym i tańczonym.
        A czy można tańczyć wśród gwiazd, jak opisała to wspomniana na początku Wiesława Żelazik, poetka wielkiego serca i ciepłej, rozświetlonej duszy? Gdy ma się tak cenne wartości, można tym tańcem wznieść się ponad najtrudniejsze przeszkody na drodze swojego żywota.

Piotr Stanisław Król
(geno)TYP

Jeśli chcesz, skomentuj „Refleksje (geno)TYPa"
napisz na adres pskrol@retina-forum.pl
Zostanie poniżej zamieszczony za Twoją zgodą.



Data publikacji w RF: 18 kwietnia 2013 r.

Piotr Stanisław Król - (geno)TYP
Quo vadis homo geneticus?
(Tekst opublikowany jakiś czas temu, m.in. w kwartalniku „RETINA" oraz w książce „Czy tędy na wyspy szczęśliwe..." [2010] - nadal jednak nie tracący na aktualności. Szczególnie w wymiarze etyczno-moralnym, filozoficznym.)

        Odkrycie pełnej sekwencji ludzkiego genomu często porównywane jest do największych i najbardziej znaczących odkryć dokonanych przez człowieka na przestrzeni dziejów. Ostatnio spotkałem się z porównaniem tego wydarzenia do odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jak powszechnie wiadomo, wielki Genueńczyk płynąc w celu odkrycia nowej drogi do Indii, natknął się niespodziewanie na całkiem nowy ląd. W przypadku ludzkiego genomu także nie do końca można mówić o całkowitym sukcesie.
        Po triumfalnym odtrąbieniu w światowych mediach epokowego odkrycia pełnej sekwencji genotypu, po jakimś czasie stwierdzono, że tak naprawdę to odkryto, ale nie cały łańcuch genetyczny, potem zapadła cisza. Tak czy owak nie ulega wątpliwości, że człowiek przełamał kolejną barierę i to barierę epokową. Homo erectus (czyli wyprostowany) po ewolucyjnym przekształceniu się w homo sapiens (myślący), zmierza powoli w stronę homo geneticus.
        I co dalej - zadają sobie wszyscy pytanie. Pytanie zasadnicze - biorąc pod uwagę fakt, iż naukowcy ofiarują nam w niedługim czasie "klucz" ludzkiego życia. A kto będzie w posiadaniu tego klucza? Czy będzie on w rękach osób odpowiedzialnych, czy też zostanie wykorzystany przez maniaków wszelkiej maści, których w naszym świecie nie brakuje?
        Gorące dyskusje prawników, etyków, filozofów, polityków, duchownych, lekarzy - świadczą o głębokiej trosce współczesnego świata, co do dalszego rozwoju i wykorzystania genetyki.
        Przysłuchując się tym dysputom można czasem odnieść wrażenie, iż "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". Osoby ciężko chore, dla których inżynieria genetyczna jest często jedyną nadzieją na powrót do zdrowia, optują za jak najszybszym rozwojem i wdrażaniem leczenia z wykorzystaniem materiału genetycznego, np. komórek macierzystych, embrionalnych. Etycy i filozofowie - tu już bywa różnie, a nawet skrajnie. Od pochwalnych peanów do ostatecznego potępienia. Trudno się połapać w tym tyglu poglądów, gdzie powołuje się racje Boskie, kontruje twardym materializmem, a to wszystko okraszone mało zrozumiałym dla przeciętnego człowieka - naukowym słowotokiem.
        Duchowni najchętniej nie zmienialiby nic. Prawo Stwórcy do kształtowania człowieka, jaki on jest i jakim on ma być, jest prawem ponad wszystko. Można to zrozumieć. Filozofia Kościoła jest wartością, której się nie zmienia co pięć minut. Dzięki temu przetrwała ona, jak w przypadku chrześcijaństwa, dwa tysiące lat. Trzeba jednak przyznać, iż ulega ona także procesom ewolucyjnym.
        Prawnicy opierają się na paragrafach kodeksów, które ulegają ustawicznym zmianom, poprawkom, modyfikacjom, a już najlepiej, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych, na precedensach. A precedensy stwarza samo życie, a nie świat prawniczy.
        Głos lekarzy słychać najsłabiej. Ich rolą jest leczyć i ratować ludzkie życie, a nie gardłować. I chwała Bogu.
        Co do polityków - to ich gromkie głosy dudnią z siłą trąby jerychońskiej. Dudnią głośno, ale często nie na temat i bez większego sensu. Wystarczy właściwie zerknąć na etykietkę partyjną danego mówcy, aby znany był pogląd w określonej sprawie. Ja to nazywam zasadą: "ustawiania sposobu myślenia na partyjne założenia". A gdy dany delikwent zmienia partie jak rękawiczki, to mieszają mu się te założenia i z myśleniem są już spore kłopoty. Po przykłady odsyłam do mediów. Jest tam ich na pęczki. Oczywiście zdarzają się w świecie polityki ludzie wielkiego formatu. Są to jednak wyjątki potwierdzające regułę. Niestety.
        Quo vadis homo geneticus? - szukamy nerwowo odpowiedzi. A trzeba jej szukać, bo czas nagli. Ostatnie informacje na temat prób klonowania człowieka podjętych przez okrytego złą sławą włoskiego profesora Severino Antinori (chodzą słuchy, iż gościny udzielił mu przywódca Libii - Kadafi) świadczą, iż "klucz" do ludzkiego życia (czyt. - ludzkiego genotypu) dostał się już w ręce szaleńców. Nie wróży to nic dobrego na przyszłość. Na razie politycy, etycy, filozofowie, duchowni, prawnicy - wołają jednym głosem - NIE. Jak długo? Może za kilkanaście, kilkadziesiąt lat jeden, drugi precedens stanie się normą prawną, moralną, społeczną? Już teraz słychać poglądy (m.in. St. Lema), iż w przyszłości utworzy się całkiem nowy podział społeczny, nie rasowy, klasowy, religijny, lecz genetyczny!. Ludzie będą dzielić się na tych o "dobrym" genotypie (sklonowanych?!), chętnie zatrudnianych, mile widzianych w firmach ubezpieczeniowych ze względu na małe ryzyko wypłacania odszkodowań, itd., oraz na tych o "kiepskich" genach. Jaki będzie stosunek do tych drugich - nie muszę chyba nikomu mówić. Czyżby futurologia, fantazja? Jeśli tak, to po co mówi się już o projektach wszczepiania ludziom w chwili urodzenia mikrochipów z pełną sekwencją genetyczną? Do otwierania bramek wejściowych w metrze?
        Postęp w genetyce jest, oprócz oczywistych zagrożeń, wielką szansą dla osób chorych. Dla ludzi, u których niektóre geny, z różnych przyczyn, stały się ich wrogami. W ostatnim czasie głośno było o małżeństwie, które chcąc ratować swoje chore na ciężką białaczkę dziecko, zgodziło się na stworzenie przy pomocy inżynierii genetycznej rodzeństwa z poprawionym genem, powodującym tę śmiertelną chorobę. Była to jedyna szansa uzyskania idealnego dawcy szpiku do przeszczepu i uratowania dziecka. Poprzedzone to jednak musiało być bardzo licznym "próbkowaniem" komórek embrionalnych, a co za tym idzie, likwidacją tych, które miałyby uszkodzony gen.
        Podniosły się głosy oburzenia. Były opinie mniej lub więcej racjonalne. Odniosłem jednak wrażenie, iż krytycy zwracali większą uwagę na "nieszczęsne, skazane na śmierć" embriony, niż na chore, umierające, bytujące na tym naszym "szczęśliwym" świecie - dzieci.
        W ogóle, gdy słyszę w licznych dyskusjach głosy niektórych autorytetów o "świętości" komórek embrionalnych, to stwierdzam permanentny brak ich głosu sprzeciwu wobec nieszczęśliwego życia wielu dzieci już narodzonych. Może tak jest łatwiej? Mniej zobowiązująco?
        Leszek Kołakowski powiedział kiedyś: "...cnoty praktykowane i głoszone w sposób bezwzględnie sztywny rychło stają się nieznośne albo szkodliwe". Boję się ludzi głoszących swoje racje w sposób absolutnie nie podlegający dyskusji. Tym bardziej, gdy mowa jest o znalezieniu drogi wyjścia z choroby, kalectwa, beznadziejności dalszej egzystencji. Stawiają się oni na piedestale osobników nieomylnych, a ponieważ errare humanum est, wynika z tego, iż są po prostu nieludzcy.
        Ktoś może mnie teraz zapytać - no dobrze mądralo, ale co ty właściwie na ten temat sądzisz? Jesteś za, czy przeciw, a może za, a nawet przeciw, jak mawiał jeden homo politicus. Przyznam szczerze - jestem w tym wszystkim trochę zagubiony. Z pewnością odrażające są dla mnie próby klonowania człowieka, szczególnie w myśl skompromitowanej teorii eugeniki [system poglądów opartych na założeniach genetyki, głoszący możliwość doskonalenia cech dziedzicznych człowieka jako gatunku]. Przekracza się w tym wypadku granicę, której nigdy nie powinno się przekraczać. To jest sacrum - każdy człowiek jest indywidualnością niepowtarzalną. Dążenie do doskonałości homo sapiens tą drogą, doprowadzi wcześniej czy później do jego totalnego upadku.
        Jestem natomiast pełen nadziei, jeśli chodzi o wykorzystanie inżynierii genetycznej w celu ratowania ludzkiego zdrowia i życia. Zdaję sobie jednocześnie sprawę ze złożoności i niebezpieczeństw kryjących się na drodze do osiągnięcia sukcesu w tej dziedzinie. Bardzo cienka linia dzieli tutaj dobre intencje naukowców od szarlatanerii. Fakt pozostaje jednak faktem - Rubikon został już przekroczony, odwrotu nie ma.
        Quo vadis homo geneticus? Quo vadis...

Piotr Stanisław Król
(geno)TYP

Jeśli chcesz, skomentuj „Refleksje (geno)TYPa"
napisz na adres pskrol@retina-forum.pl
Zostanie poniżej zamieszczony za Twoją zgodą.


Data publikacji w RF: 10 czerwca 2014 r.

Piotr Stanisław Król - (geno)TYP
Przepraszam was za ten dodatkowy chromosom
(Felieton opublikowany w kwartalniku „RETINA" (2004), a także w książce „Czy tędy na wyspy szczęśliwe..." [2010] - refleksja ponadczasowa...)

        Siedział w zatłoczonym autobusie naprzeciwko mnie. Był małym chłopcem, miał może osiem, dziewięć lat. Owalna, charakterystyczna buzia, okrągłe, szaroniebieskie oczy. Nad wypukłym czołem równo przycięta grzywka płowych włosów. Nie różnił się niczym szczególnym od swoich kolegów i koleżanek z zespołem Downa. Był rozpoznawalny, był naznaczony. Był dzieckiem, które miało pecha - otrzymało od natury jeden nadmiarowy chromosom. O ten JEDEN za dużo...
        Obok stała grupka kilkunastolatków. Opaleni, roześmiani, głośni. Trochę za głośni. W pewnym momencie gruchnęli niepohamowanym śmiechem. Chłopiec spojrzał na nich zaciekawiony, tymi swoim okrągłymi, trochę wyłupiastymi oczami. Autobus zatrzymał się, wyskoczyli na przystanek, jak z procy. Chłopiec patrzył na nich z uwagą przez szybę, jak oddalali się w kierunku pobliskiej szkoły. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
        O czym teraz myślisz? - zapytałem go w myślach. Głupie pytanie - skarciłem sam siebie niemal w tym samym momencie. Ale za chwilę pytanie wróciło z powrotem, jak bumerang.
        Chłopiec spojrzał na mnie. W jego oczach był smutek. Przysiągłbym, że oczy te wyrażały żal, pretensję i jednocześnie błaganie. Może tylko tak mi się wydawało. Za chwilę opuścił głowę i zatopił się w swoim - znanym tylko jemu - świecie. Siedząca obok, młoda kobieta, miała w oczach pustkę. Patrzyła nieruchomo przed siebie, jakby bała się napotkać wzrokiem ukradkowe spojrzenia współpasażerów. Litościwe spojrzenia, które boleśnie raniły. Dość miała tej litości. Zamiast niej, potrzebowała zrozumienia. Zrozumienia, że jej synek niczym specjalnym nie różni się od pozostałych dzieci - ma tylko jeden nadmiarowy chromosom. Tylko o ten JEDEN za dużo...
        Spotykam ich dosyć często. Jeżdżą tym samym autobusem. Rozmawiałem raz z matką. Nigdy nie udało mi się i zapewne nie uda porozmawiać z chłopcem. To jest ciężki przypadek Downa.
        Szukałem odpowiedzi na moje pytanie - O czym myśli, co czuje on i podobne jemu dzieci z tym cholernym, nadmiarowym chromosomem?
        Być może znalazłem. Surfując po sieci internetowej usłyszałem głos z tego zamkniętego, tak mało przez nas rozumianego świata.
        Ten felieton dedykuję małemu chłopcu z warszawskiego autobusu linii 168 i wszystkim dzieciom, które miały pecha otrzymać od natury JEDEN chromosom za dużo.
        Zapraszam do zapoznania się z tym rozpaczliwym wołaniem z "drugiej strony". Wsłuchajmy się w ten głos z uwagą:

        "Banalnie zaczyna się moja historia. Tysiące podobnych wypełniają światowe statystyki. Ostry krzyk przeszył powietrze... Radość dwóch twarzy przemieniona w jednej chwili w dwie zawiedzione nadzieje. Jeszcze jedno spojrzenie, bo może to halucynacja, ale nie, nie uległa żadnemu przewidzeniu Pomyślała więc, że to nie może być jej dziecko; tylko takie potrafiła znaleźć wytłumaczenie.
        Banalnie zaczyna się moja historia. Tysiące podobnych wypełniają światowe statystyki.
        Spojrzenie ojca zawsze jest pełne wyrzutu za to, że urodziłem się z "syndromem Downa". Kiedy na mnie zerka, od razu myślę o swojej twarzy. Jedno o niej mogę powiedzieć; nie wzbudza w bliźnich życzliwego zainteresowania.
        Mongolizm mnie poraża, jest we mnie zakorzeniony, jest portretem pamięciowym, od którego nie mogę się uwolnić.
        Spoglądam czasem ku niemu, myśląc, że przez pomyłkę odwdzięczy się tym samym, ale on zawsze odwraca wzrok, dokądkolwiek, byle nie patrzeć na mnie.
        Kiedy zbliżam się do niego w nadziei na jeden czuły gest, odmawia szorstką obojętnością. Ponawiam te próby łudząc się, że czas pracuje na moją korzyść... I po raz kolejny muszę wycofać się do kąta, który mi wyznaczyli.
        Moja matka... dobrze wiem, że nie pogodziła się z moim istnieniem, ale ona przynajmniej stara się dźwigać ten ciężar. Tak, tak użyłem właściwego słowa, i dla niej, i dla niego jestem niewygodnym ciężarem. Nie nadaję się na filar szczęścia i zgody rodzinnej - musiałem to w końcu zrozumieć.
        Skazany na odosobnienie i niemal kompletny brak łączności ze światem, przyglądam się im ze swojego kąta i usiłuję przekazać miłość, do której jestem zdolny jak wszyscy inni (to jedno mnie nie "wyróżnia"). Są jednak tak pochłonięci buntem przeciwko mojemu istnieniu, że nie reagują na żadne sygnały, jakbym nie trafiał na ich fale.
        Ileż to złudzeń odebrała mi po urodzeniu właśnie moja matka. Ona, która tak mnie kochała, kiedy rosłem w łonie, która tak mnie chroniła przed wstrząsami, która umierała z ciekawości, czy jestem chłopcem czy dziewczynką; ona, dzięki której byłem najszczęśliwszym ze wszystkich płodów ...
        Ona... - dzisiaj to już nie ona. Uczucie zawodu zapanowało w niej nad instynktem macierzyńskim. Jej chłód sieje we mnie niepewność i fatalnie wpływa na moją wewnętrzną równowagę. Stałem się nieproszonym gościem, matka i ojciec zamknęli się przede mną, nie specjalnie liczę na przychylność świata.
        Ale dlaczego za skutki błędu genetycznego trzeba płacić tak wygórowaną cenę? Niewyrozumiałość ludzi skonstruowanych prawidłowo pod względem genetycznym nie powinna chyba odbierać chęci życia tym z dodatkowym chromosomem?
        Tak mi brakuje normalnego czułego spojrzenia, że odwdzięczyłbym się za nie miłością każdemu. Gdyby mnie tylko pokochał. Miłość jest zawsze miłością. Ja też potrafię kochać; moja odmienność jest faktem, ale nie ma nic wspólnego z uczuciami.
        Łatwo odróżniam serce od wzgardy. Wystarczająco drogo zapłaciłem, żeby to zrozumieć. Cierpię, kiedy mnie źle traktują, ale chyba nikt nie zdaje sobie z tego sprawy: pogardliwe spojrzenie, odepchnięcie, zlekceważenie lub po prostu nie usprawiedliwiona wymówka, czasami nawet krzyk. Tak krzyczą na mnie również: myślą widocznie, że reaguję tylko na ludzkie wycie. Nie mają pojęcia o moich prawdziwych uczuciach, dlatego z łatwością je ranią i poniewierają.
        Zdarza się, że próbuję być po prostu miły - mama wpada wtedy w popłoch i z obawy, że się do niej zbliżę, ucieka przed najzwyklejszym uprzejmym gestem. Strach pomieszany z odrazą budzi w niej pewnie mój wygląd. Jest też przekonana o moim upośledzeniu umysłowym i nie daje mi żadnej szansy na sprawdzenie się.
        Mamo! Zrozum, że moje spojrzenie jest rozpaczliwym krzykiem! Potrzebuję ciebie, twojej czułości, jak każde dziecko. Zdobądź się na jeden taki gest, choćby wbrew swojej woli, żebym przez sekundę czuł się "szczęśliwym dzieckiem".
        Niestety, zachciewa mi się rzeczy niemożliwych, nie mogę od nich wymagać, by wspięli się wyżej, niż sami tego pragną. Moje życie płodowe było rajem miłości, jakże bym teraz chciał powrócić do łona swojej matki! Niczego mi tam do szczęścia nie brakowało. Istniała między nami cudownie intymna, wyłączna więź; ona obdarzała mnie pieszczotami, a ja odwdzięczałem się wierzgnięciami, po których nie raz wydawała głośne okrzyki. Wtedy rozumieliśmy się świetnie. Teraz, bez pępowiny, która czyniła mnie tak radosnym, zrozumiałem, że pomiędzy tamtym życiem płodowym a moim istnieniem ziemskim jest tylko przepaść. Szczęśliwy płód stał się nieszczęsnym dzieckiem; rozczarowanie rodziców dotyka mnie do żywego, pozbawiając nadziei, że mogliby mnie po prostu chcieć i kochać.
        Niezrozumienie i obojętność ich obydwojga skazuje mnie na ciągłą samotność oraz uporczywe milczenie. Nieszczęsny dodatkowy chromosom stał się niezależnym bytem, zamienił się w bohatera mojego życia do tego stopnia, że przekreślił moje własne JA w oczach rodziców. Ich jedyną obsesją jest pojawienie się tego chromosomu, który zniknie dopiero razem ze mną.
        Chciałbym tylko powiedzieć swoim rodzicom, że nigdy nie rozumieli sensu mojego przyjścia na ten świat i wiem, że gdyby było inaczej, nie przywiązywaliby takiej wagi do nadliczbowego chromosomu."


Piotr Stanisław Król
(geno)TYP

Jeśli chcesz, skomentuj „Refleksje (geno)TYPa"
napisz na adres pskrol@retina-forum.pl
Zostanie poniżej zamieszczony za Twoją zgodą.


Data publikacji w RF: 16 czerwca 2014 r.

Piotr Stanisław Król - (geno)TYP
Towarzysze ewolucyjni łączcie się!*
(Felieton opublikowany w magazynie społeczno-kulturalnym „InterMosty" (2010), - refleksja: czy małpa może mieć prawa równe homo sapiens, a może na odwrót?)

Sevilla, 2055 rok

        Kurier z firmy UHAHA zatrzymał się przed wejściem do domu profesora Roberto Jose Afficollasa i otarł pot z czoła. Mimo ukończenia z wynikiem celującym obowiązkowego kursu lingwistycznego wciąż miał poważne trudności w porozumiewaniu się w nowym, oficjalnym języku Unii Europejskiej z wybitnym naukowcem i wielkim, światowym autorytetem w dziedzinie prawa ewolucji stosowanej. Westchnął i nacisnął dzwonek.
        - Pan profesor jest teraz w ogrodzie. Pozwól młodzieńcze za mną.
        Czekoladowa piękność ubrana tylko w skąpą spódniczkę z ekologicznego materiału imitującego liście avocado zaprowadziła go do wielkiego ogrodu, zaprojektowanego przez znanego katalońskiego architekta Ubuto, który preferował styl "wrrha uhm mmia", co w tłumaczeniu na język hiszpański znaczyło: "un machete y una selva" (pol.: "maczeta i dżungla"). Zanim ruszył na poszukiwanie wybitnego naukowca w gęstym buszu spojrzał z zachwytem na czerwone korale pięknie układające się na nagich, kształtnych piersiach służącej. Podziwiał chyba trochę zbyt długo, gdyż zniecierpliwiona wcisnęła mu w rękę wielką maczetę i odchodząc powiedziała - To na wypadek, gdybyś miał kłopoty w odnalezieniu drogi powrotnej...
        Ruszył przed siebie wąską ścieżynką wijącą się wśród tropikalnej roślinności. Co chwila wołał w oficjalnym, europejskim języku nowożytnym - "ahuaa prufuu Afficollas!", wydymając z szacunkiem wargi i pomlaskując przy słowie "prufuu", co w języku hiszpańskim znaczyło: "Profesor" (w języku z nadwiślańskiej krainy - podobnie). Odpowiadały mu tylko bajecznie kolorowe papugi naśladując skrzecząco - "ahuaa prufuu, ahuaa prufuu..." - nie wydymając przy tym z szacunkiem dla wybitnego naukowca w dziedzinie prawa ewolucji stosowanej swoich zagiętych, sztywnych dziobów. Za to z ochotą upstrzyły mu koszulę i gęstą, czarną czuprynę. Nie narzekały na zaparcia.
        Po kwadransie zgubił gdzieś ścieżynkę i wpadł w panikę. Wymachiwał energicznie "el machete" przedzierając się przez "la selva" rozglądając się na wszystkie strony. Popełniał kolejny już raz w tym miejscu podstawowy błąd w zakresie orientacji - nie zadzierał od czasu do czasu głowy do góry. Jakaś podstępna, kolczasta roślina rozdarła mu koszulę i podrapała twarz. Wściekł się i już chciał ją ściąć przy pomocy "el machete", gdy nagle poczuł, że coś spadło mu na głowę. Była to skórka od banana. Po chwili wylądowała koło niego następna. Spojrzał w górę i odetchnął z ulgą. Profesor Roberto Jose Afficollas trzymając się jedną ręką grubej liany, drugą wyjmował z zawieszonej dużej torby na krótkiej, owłosionej szyi kolejny obiekt badań nad wpływem konsumpcji owoców na grawitację Małp Wielkich, "towarzyszy ewolucyjnych" homo sapiens. Chyba coś zaszwankowało w proporcjach konsumpcyjno-grawitacyjnych, gdyż nagle liana urwała się i stary szympans "prufuu" wylądował na plecach kuriera z firmy UHAHA.
        - Auu! Mierda! - młodzieniec zaklął i rzucił paczkę wypełnioną bananami z Republiki Środkowoafrykańskiej. "Prufuu" Afficollas chwycił przesyłkę i wskoczył na drzewo w celu podjęcia kolejnych dociekań naukowych, które wkrótce miały "zaowocować" Nagrodą Nobla.
        Pod wieczór kurier z obłędem w oczach, machając na oślep "wrrha", czyli tłumacząc na hiszpański - "el machete", znalazł się przed domem profesora. Czekała tam na niego lekko już zaniepokojona, czekoladowa piękność. Minął ją nie patrząc nawet na jej czerwone korale na kształtnych piersiach w kolorze czekolady Milka, co wyraźnie wskazywało na szok pourazowy.
        - Proszę chwilę zaczekać! - zawołała. Dogoniła go przed drzwiami wejściowymi i wcisnęła w rękę pieniądze oraz kartkę papieru. Na ulicy wepchnął banknoty do kieszeni i zerknął na papier. "Zamówienie - banany z Wybrzeża Kości Słoniowej. Ilość - 25 kg. Zamawiający - Profesor Roberto Jose Afficollas. Dostawa..."
        - Puta! - zawołał na cały głos wymachując pięściami w stronę domu profesora.
        - Mummuha brrrr (hiszp. - Documentos por favor; pol. - dokumenty proszę) - goryl..., to znaczy "towarzysz ewolucyjny" w stopniu sierżanta policji położył potężną łapę na ramieniu kuriera. Młodzieniec znając już zasady panujące w "mmia" czyli "la selva" (tzw. "zasady dżungli") wykazał się refleksem. Wyjął szybko pieniądze i wcisnął "towarzyszowi ewolucyjnemu", czyli Wielkiej Małpie w łapę. Genetycznie niewiele różniła się od homo sapiens. W końcu też była już w myśl stawy - homo. Wzięła i poszła kupić sobie banany i wódkę. Wieczorem miał być transmitowany mecz piłki nożnej, na który jak zawsze czekała cała Hiszpania - FC los Monos del Rey (FC Małpy Królewskie) z FC Barcelona.

Warszawa, 2010 rok

        To był tylko mój jakiś "poplątany futurystycznie" sen... A może jednak... Któryś raz już oglądam mój ulubiony film pt. "Goryle we mgle" Michaela Apteda z rewelacyjną Sigourney Weaver w roli głównej. Trzeba przyznać, że rewelacyjnie zagrali też nasi "towarzysze ewolucyjni", jak ich określa m.in. obecny premier Hiszpanii Jose Luis Rodriguez Zapatero. Na tę piękną scenę czekam zawsze z niecierpliwością - zastygłe nieruchomo, niczym wielkie posągi, goryle na zboczu wzgórza w porannej mgle, wpatrzone w dal, z jakimś szczególnym, im tylko znanym, zamyśleniu. Zastanawiają się nad pozyskaniem równych uprawnień z homo sapiens? Po jaką cholerę im to?! A może Zapatero chce w dowód wdzięczności ich głosów w kolejnych wyborach parlamentarnych? W końcu to są prawie ludzie, muszą mieć swoje prawa i... obowiązki. No właśnie. A jak któryś z "towarzyszy ewolucyjnych" da w mordę homo sapiensowi - to paragraf i do ciupy? A jak krzywo spojrzy na murzy... pardon - afroamerykanina, to będzie niepoprawność polityczna i ostracyzm społeczny? A jak klepnie w tyłek blondynkę w autobusie, to będzie posądzony o molestowanie?
        Kilka genów różnicy - jakie to szczęście, może myśli sobie niejeden Gorilla na zboczu afrykańskiej góry, zatopiony w refleksyjnych rozważaniach oraz wtopiony w poranną mgłę. A może nadać tym osobnikom homo sapiens nasze prawa i obowiązki? Zamiast skakać po Parlamencie Europejskim i ustanawiać normy dotyczące kąta zagięcia banana niech poskaczą, jak my, po drzewach! Kiedyś to przecież robili całkiem nieźle, ci nasi, jak im tam - "towarzysze ewolucyjni"...

* "Towarzyszami ewolucyjnymi" określił m.in.: szympansa, goryla, orangutana Pedro Pozas - dyrektor Projektu Wielkich Małp, realizowanego przez filozofów i naukowców, którzy twierdzą, że zwierzęta zasługują na te same prawa, co ich najbliżsi "genetyczni krewni", czyli homo sapiens. Jak podały jakiś czas temu media - hiszpańskie małpy są o jeden krok od przyznania im praw… człowieka. Małpy mają dostać takie samo prawo do życia i wolności jak ludzie.
        - To historyczny dzień w walce o prawa zwierząt i obronę naszych "ewolucyjnych towarzyszy", który zapisze się w historii ludzkości - podkreślił Pedro Pozas. Wielkie Małpy to "biologiczna rodzina", do której należą między innymi szympansy, goryle, orangutany... jak również i ludzie. Tak na marginesie - w Szwajcarii grupa ekologów zastanawia się już nad wprowadzeniem równych praw dla roślin polnych, kolejnych "towarzyszy z biologicznej rodziny"...


Piotr Stanisław Król
(geno)TYP

Jeśli chcesz, skomentuj „Refleksje (geno)TYPa"
napisz na adres pskrol@retina-forum.pl
Zostanie poniżej zamieszczony za Twoją zgodą.

Uwaga! Przedruk, kopiowanie, wykorzystanie tekstów felietonów z cyklu "Refleksje (geno)TYPa" (lub ich fragmentów) w mediach (w tym internetowych) wymaga pisemnej zgody autora!
Kontakt: pskrol@retina-forum.pl



Do Strony Głównej Do Strony Głównej Powrót Powrót

© Copyright by RETINA FORUM  2001-2017
redaktor naczelny:  Piotr Stanisław Król
RETINA FORUM - Internetowe ok(n)o wiedzy genetycznej